Będąc młodą mamą. Część II. Dlaczego lubię czwartki?
24 marca 2013
Wbrew panującym trendom i lansowanym przekonaniom – młodzi rodzice nie są samowystarczalni i życie na „wyspie”, z dala od dziadków, przypomina naukę żonglowania. I dlatego nasza młoda mama Magda ceni tak czwartki, kiedy opiekę nad Wojtusiem przejmują dziadkowie.
Świat z marzeń
Błękitny pokoik, trzy bawełniane pieluszki z uroczym wzorkiem zmyślnie zwinięte na przewijaku, delikatnie przytłumione światło i wygodny fotel do karmienia maleństwa – mniej więcej tyle o rodzicielstwie wiedzą przeciętni młodzi rodzice.
Będzie pięknie
Sielankowość pierwszych miesięcy życia z dzieckiem jest tak mocno lansowana w mediach, że bardzo łatwo dać się uwieść przekonaniu, iż jedynym problemem z jakim zmagać się będzie młoda mama to mokra pupa dziecka i ewentualne rozstępy, jeśli w porę nie kupi odpowiedniego specyfiku. Z wszystkim innym młode mamy intuicyjnie sobie radzą: uśmiech nie schodzi z ich twarzy, manicure mają zrobiony na piątkę, są wprost bajecznie zorganizowane i…samowystarczalne.
Filmy przedstawiają młode mamy, u których macierzyństwo nie zmieniło absolutnie nic, poza faktem, że mają większy samochód i odtąd wszędzie pojawiają się z mobilnym fotelikiem-kołyską : na kawie z koleżankami, na aerobiku, na zakupach, nawet w pracy; jakby dziecko wymagało jedynie podania butelki co trzy godziny (temat zmiany pieluch pojawia się głównie w reklamach, ale w filmach jest skrzętnie pomijany): nie wierciło się, nie wyrywało, nie jęczało i nie płakało. Wyjątkiem od tej reguły są zabawne komedie o niezdarnych, ale zabójczo przystojnych lecz samotnych ojcach (biedactwa…), którzy z chwilą odnalezienia odpowiedniej – czułej, ciepłej i pięknej partnerki, przestają doświadczać problemów związanych z posiadaniem dziecka.
Dam sobie radę
Być może dlatego w moich wyobrażeniach o przyszłości z dzieckiem w żadną rubrykę nie wpisałam dziadków – osób tak bardzo ważnych w procesie wychowania dziecka i wspomagania zdrowia psychicznego młodych rodziców, ale o tym później. Nikt dziś, wybierając życie za granicą lub nawet w innym mieście niż to rodzinne, nie myśli: „kto nam pomoże w wychowaniu dzieci?”.
Decyzja o przeprowadzce uwarunkowana jest z reguły perspektywami kariery, edukacji albo po prostu urokliwym położeniem geograficznym. I najczęściej, decydując się na życie z dala od domu, nie mamy jeszcze w ogóle słowa „dziecko” w naszym podręcznym słowniku. W taki oto sposób i my wylądowaliśmy na wyspie. Jedni dziadkowie mieszkają 250 kilometrów od nas, a drudzy 50. W zarówno jednym jak i drugim przypadku to zbyt duża odległość, by liczyć na stałą pomoc z którejś ze stron.
A poza tym pomoc… pomoc… Dla współczesnej kobiety, wyedukowanej na niedawno przywołanych obrazach, to brzmi jak obelga. To jak przyznać się do słabości. Już kompletowanie wyprawki i torby do szpitala miało w sobie coś z szykowania się na wojnę, a w powietrzu wisiało niepokorne „ I’ll do it” . Byłam przygotowana na niedogodności i zmęczenie. Pełna tolerancji dla nieprzespanych nocy, rosnących zębów i bolących brzuszków. I niechętna wszelkim radom i pomocnym dłoniom, które przynosząc pomoc mogły zagrozić mojej autonomii („ale biedactwo ma ziemne rączki”, „mamusia cię za słabo karmi, kruszynko?”, „nie płacz, już nie płacz, babcia cię przytuli”).
Rzeczywistość, czyli nauka żonglowania
Ale tak naprawdę dla rodziców poważnie traktujących swoje obowiązki autonomia kończy się w momencie ujrzenia dwóch kresek na teście ciążowym. I ostatecznie to dziadkowie okazują się jedyną instytucją (charytatywną, w dodatku!) która choć na chwilę przywraca młodym rodzicom wolność. Wbrew emocjom, które pojawiają się tuż po narodzinach potomka (nie odstąpię maleństwa na krok!), z czasem pojawia się chęć spędzenia czasu oddzielnie, nie z dzieckiem, ale z partnerem, czy z przyjaciółmi. Powoli ulatnia się przeświadczenie, że nikt nie jest w stanie zająć się naszym dzieckiem równie dobrze jak my i powoli dopuszczamy do siebie myśl, że inni ludzie również wychowali zdrowe dzieci i umieją je dobrze kołysać, karmić i zabawiać.
Do wszystkiego trzeba dojrzeć, tak więc i ja zauważyłam z czasem, że nasz synek z każdego spotkania z dziadkami wychodzi: 1. żywy, 2. szczęśliwy, 3. najedzony, 4. bogatszy w nowe doświadczenia. A ja mogę w tym czasie załatwić sprawy w urzędach, odbyć zaległe wizyty lekarskie, iść do fryzjera, poleniuchować w wannie… Ponieważ nie mamy tej pomocy na co dzień znamy „ciężar gatunkowy” każdego prysznica, porannego i wieczornego spaceru z psami (nie zawsze przy pięknej pogodzie), gotowania, sprzątania i ogarniania domu w towarzystwie żywego srebra – ruchliwego, kruchego i cennego. Jedna chwila nieuwagi może zakończyć się połknięciem nakrętki, zjedzeniem kwiatka, albo wspinaczką po balustradzie. To ciągła żonglerka czasem, dyspozycyjnością, życie z kalendarzem w ręku i głowie: kto kiedy wraca, co może załatwić po drodze i ile czasu mu to zajmie. To pełna optymalizacja istnienia i zero marginesu dla błędu. Jeśli o czymś się zapomniało, to z pewnością mocno się to odczuje na własnej skórze (czy ktoś kiedyś zapomniał kupić ulubiony soczek dziecka?) .
Dziadkowie – dar z nieba
Kocham czwartki. Bo czwartki to dni, kiedy przyjeżdżają teściowie, by umożliwić nam spokojny powrót z pracy, być może kino albo teatr. I moje dziecko też uwielbia ten dzień. Bardzo lubi pokazywać dziadkom swoje nowe miny, gesty, chwali się nowymi słowami i osiągnięciami.
Babcia i dziadek przychodzą do niego ze świeżym umysłem, pozytywnymi emocjami i dużo łatwiej jest im skupić się na „tu i teraz” niż nam, wiecznie zagonionym rodzicom, jednym okiem śledzącym drewnianą kolejkę a drugim oceniającym stan kosza na bieliznę, stopień zabrudzenia okien i zawartość zmywarki.
Po dwudziestu miesiącach bycia matką z całą pewnością stwierdzam, że nic tak nie wpływa na moją autonomię jak owe czwartki, kiedy paradoksalnie, dzięki skutecznemu wtopieniu się starszego pokolenia w nasz „młody” dom, na chwilę przestaję być postacią z pokoiku o niebieskich ścianach z delikatnie przytłumionym światłem.
Bo mama to też rola od której czasem trzeba odpocząć.
Magdalena Praczyńska-Janik