Z pamiętnika młodej mamy. Część 4. Rodzic za miastem
2 czerwca 2013
Czy codzienność życia rodziny z dzieckiem poza miastem oznacza same plusy, czyli otwartą przestrzeń, ciszę i spokój, czy też minusy takie jak zmaganie się z wieloma czasem banalnymi sprawami, których nie przewidzieliśmy przed przeprowadzką na przedmieścia? A więc o byciu rodzicem za miastem słów parę …
Dla dziecka pokoik
Domek za miastem z dala od zgiełku i tłumów brzmiał sielankowo: otwarta przestrzeń, pola, ogródek…cisza i spokój. Tak więc po kilku latach pomieszkiwania na dużym miejskim osiedlu urzeczywistniliśmy nasze marzenia i przenieśliśmy się do niewielkiej miejscowości pod Krakowem.
Oczywiście w naszych planach mieszkaniowych uwzględnialiśmy to, że nasza rodzina kiedyś się powiększy, ale możliwość ta była niezwykle abstrakcyjna, mglista i odległa. I oprócz tego, że dziecko zapewne potrzebuje dodatkowego pokoiku, o mieszkaniu z małym człowiekiem wiedzieliśmy naprawdę niewiele. Mini rezydent pojawił się 9 miesięcy po przeprowadzce i dość szybko przetestował nasze “rozwiązania wnętrzarskie”.
W konkursie najbardziej kiepskich pomysłów o pierwsze miejsce mogły rywalizować: balustrada metalowa z haczykowato wygiętymi listkami i sporym światłem między poszczególnymi elementami, białe meble kuchenne, stolik z nieumocowanym szklanym blatem oraz szafy przesuwne.
Rodząca wśród zbóż
Cisza i spokój, które wyciągnęły nas z miasta na przedmieścia, zaczęły mnie uwierać już pod koniec ciąży (wtedy chyba wszystko człowieka uwiera). Jak pewnie każdą ciężarną nawiedzały mnie myśli o charakterze katastroficznym – ja rodząca z… rozładowanym telefonem, zepsutym samochodem, mężem na delegacji, wśród lasów i łanów zbóż! Na szczęście żaden z czarnych scenariuszy akcji porodowej “na odludziu” nie doczekał się realizacji.
Poród zaczął się w nocy, mąż był tuż obok, a wszystkie sprzęty działały. Do szpitala dotarłam w piętnaście minut. Schody zaczęły się później: gdy oficjalnie rozpoczęłam urlop macierzyński, dzidziuś kwilił w kołysce, a mąż po trzech tygodniach urlopu wrócił do pracy.
Nagle zdałam sobie sprawę z tego, że najbliższe sklepy, przychodnie i place zabaw znajdowały się kilka kilometrów od naszego domu. Z pewną nostalgią zaczęłam sobie w głowie odświeżać obrazy z osiedla: kluby malucha na każdym rogu, mała architektura przystosowana do potrzeb dzieci, warzywniaki tu i tam, mamy robiące zakupy w drodze do piaskownicy…
Podróż na księżyc? Nie, tylko na zakupy!
Dla mnie, mamy z przedmieścia, zakupy oznaczały ciąg nieskończenie wielu czynności: nakarmienie dziecka, spakowanie torby spacerowej z jedzeniem, piciem i kompletem wyparzonych zapasowych smoczków, złożenie ciężkiego wózka przy akompaniamencie drącej się w niebogłosy dzieciny, ubranie siebie, ubranie dziecka, rozebranie siebie (bo już zdążyłam się zgrzać), wpakowanie wszystkiego wraz z niemowlęciem do samochodu (w odpowiedniej kolejności), przejazd do sklepu (nie zawsze spokojny), zaparkowanie samochodu (najczęściej z daleka od wejścia, bo na miejscach dla rodzin parkują korpulentni panowie słuchający głośnej muzyki) i rozpakowanie całego zestawu plus dziecka.
Ale to nie koniec. Zazwyczaj był jeszcze jakiś detal, który perfidnie niszczył misternie opracowany plan i generował w głowie wszystkie znane mi niecenzuralne sformułowania. Czarę goryczy niezawodnie przepełniał: brak złotówki na wózek, pusty bak, kluczyki do samochodu, które zagubiły się na dnie torebki, czy też „uprzejmy” kierowca serwujący prysznic z kałuży mi i dziecku. Pytania na które dotąd nie znalazłam odpowiedzi to: jak poradzić sobie z wózkiem dziecięcym i zakupowym i nie demolować regałow albo… jak odwieźć wózek zakupowy pod wejście do sklepu, skoro już się spakowało wózek dziecięcy wraz z dzieckiem do samochodu?!
Obok są ludzie, fajni ludzie!
Gdy emocje pierwszych miesięcy rodzicielstwa trochę opadły, wyglądnęliśmy zza okopów butelek, pieluch i laktatorów i…okazało się, że z okopów po drugiej stronie ulicy zaczęli się wyłaniać równie bladzi i zmęczeni jak my – sąsiedzi, też niedawno obdarzeni potomstwem. Sporo czasu spędzamy przy wspólnej uliczce, na której w pogodne dni robi się coraz barwniej: pojawiają się rowerki, bańki mydlane, piłki i latawce. Inni mieszkańcy okolicy też coraz częściej do nas dołączają.
Choć nie mamy w pobliżu placu zabaw spotykamy się w naszych domach i ogródkach; czasem planujemy jakiś wspólny wyjazd na zajęcia dla dzieci albo na kulki. Dzieciaki już biegają, więc to one najczęściej decydują, który dom w danym dniu zostanie zaszczycony delegacją dwu, trzy, pięcio i siedmiolatków. Tym młodszym czasem towarzyszy rodzeństwo nastoletnie. Szalony korowód uliczkowy zamykamy my, rodzice.
Powoli oswajamy i nowe miejsce i nowe role. Poznajemy się też wzajemnie. A tak naprawdę to nasze dzieci nas poznają. W sposób właściwy tylko najmłodszym – cudownie spontaniczny.
Magdalena Praczyńska-Janik